Może możemy być
szczęśliwi gdziekolwiek.
Móc zawsze i wszędzie już polegać na sobie.
Móc zawsze i wszędzie już polegać na sobie.
On bywał. Bywał, bo byciem nie można było tego nazwać. Bywał
w określone dni; we wtorki, środy i piątki. Bywał, a ona dobrze wiedziała, że
będzie tylko bywał, nigdy nie będzie go na stałe.
Bywał właśnie wtedy, bo w poniedziałki jeździł z synem na treningi, w czwartki spotykał się z kumplami z klubu, w soboty zawsze grał mecze, a w niedziele potrzebował czasu dla siebie i tylko siebie.
Jego plan tygodnia był idealnie ułożony, minuta po minucie. Jednak po dłuższym czasie on sam zaczął się w tym gubić, w poniedziałki zaczął czekać na kolegów w jednym z pubów, a gdzieś tam, na drugim końcu miasta jego syn siedział z zawiedzioną miną na kanapie i czekał na tatusia, który pojedzie z nim na trening piłki nożnej. W czwartki było zupełnie na odwrót, spieszył się od domu po synka, podczas gdy jego koledzy z zniecierpliwieniem czekali na niego przy butelce piwa.
A co z resztą tygodnia? Co z wtorkiem, środą i piątkiem?
Właśnie wtedy on wspinał się na czwarte piętro obskurnego bloku i pukał do drzwi z numerem 13.
Zazwyczaj otwierała mu ona. Zazwyczaj siedziała na kanapie i czytała książkę, z której i tak nic nie rozumiała, bo myślała wyłącznie o nim. Zazwyczaj brązowe fale spokojnie opadały na jej ramiona, zazwyczaj miała na sobie kraciastą koszulę i krótkie dżinsowe spodenki, chociaż trzęsła się z zimna. Zazwyczaj przykryta była zielonym kocem z paroma dziurami, które wydrapał jej czarny kot. Zazwyczaj w dłoni dzierżyła poobijany kubek parującej herbaty, a na małym stoliku leżała sterta notatek. Zazwyczaj słysząc pukanie do drzwi wstawała, chwytała Szuszfola na ręce i otwierała drzwi, pozwalając mu wejść do środka i ucałować jej głowę.
Zazwyczaj, ale nie tym razem. Tym razem jej zwyczajnie nie było w mieszkaniu. Tym razem on usiadł na trzecim schodku opierając się o swoją torbę. Tym razem on czekał na nią, a nie ona na niego, bo on był strasznie spóźnialski. To ona zawsze była na czas. Jednak nie tym razem.
Tym razem wróciła trzy godziny później w granatowej sukience, botkach na obcasie i ładniutkim płaszczyku. I nie wróciła sama. Wróciła z blondynem, który na pożegnanie ucałował jej zmarznięty policzek, a ona uśmiechnęła się do niego tak słodko, że on – siedzący na schodach odczuł w sercu dziwne ukłucie zazdrości.
Bywał właśnie wtedy, bo w poniedziałki jeździł z synem na treningi, w czwartki spotykał się z kumplami z klubu, w soboty zawsze grał mecze, a w niedziele potrzebował czasu dla siebie i tylko siebie.
Jego plan tygodnia był idealnie ułożony, minuta po minucie. Jednak po dłuższym czasie on sam zaczął się w tym gubić, w poniedziałki zaczął czekać na kolegów w jednym z pubów, a gdzieś tam, na drugim końcu miasta jego syn siedział z zawiedzioną miną na kanapie i czekał na tatusia, który pojedzie z nim na trening piłki nożnej. W czwartki było zupełnie na odwrót, spieszył się od domu po synka, podczas gdy jego koledzy z zniecierpliwieniem czekali na niego przy butelce piwa.
A co z resztą tygodnia? Co z wtorkiem, środą i piątkiem?
Właśnie wtedy on wspinał się na czwarte piętro obskurnego bloku i pukał do drzwi z numerem 13.
Zazwyczaj otwierała mu ona. Zazwyczaj siedziała na kanapie i czytała książkę, z której i tak nic nie rozumiała, bo myślała wyłącznie o nim. Zazwyczaj brązowe fale spokojnie opadały na jej ramiona, zazwyczaj miała na sobie kraciastą koszulę i krótkie dżinsowe spodenki, chociaż trzęsła się z zimna. Zazwyczaj przykryta była zielonym kocem z paroma dziurami, które wydrapał jej czarny kot. Zazwyczaj w dłoni dzierżyła poobijany kubek parującej herbaty, a na małym stoliku leżała sterta notatek. Zazwyczaj słysząc pukanie do drzwi wstawała, chwytała Szuszfola na ręce i otwierała drzwi, pozwalając mu wejść do środka i ucałować jej głowę.
Zazwyczaj, ale nie tym razem. Tym razem jej zwyczajnie nie było w mieszkaniu. Tym razem on usiadł na trzecim schodku opierając się o swoją torbę. Tym razem on czekał na nią, a nie ona na niego, bo on był strasznie spóźnialski. To ona zawsze była na czas. Jednak nie tym razem.
Tym razem wróciła trzy godziny później w granatowej sukience, botkach na obcasie i ładniutkim płaszczyku. I nie wróciła sama. Wróciła z blondynem, który na pożegnanie ucałował jej zmarznięty policzek, a ona uśmiechnęła się do niego tak słodko, że on – siedzący na schodach odczuł w sercu dziwne ukłucie zazdrości.
*
Taki suprajs.